Joseph Campbell. Bohater o tysiącu twarzy

24.10.2019

Przełożył Andrzej Jankowski

Wydawnictwo Nomos

Kraków, 2013

To jest jedna z niewielu książek, do których mam ochotę wrócić i przeczytać je ponownie. I to już teraz, zaraz. Zwyczajnie powtórzyć lekturę od deski, do deski; zrozumieć ją lepiej i zapamiętać. Żałuję że w przeciwieństwie do „Traktatu o historii religii” Mircei Eliadego, nie robiłem odręcznych notatek, które pozwoliłyby mi znów, choćby po trosze, zagłębić się w tej niezwykle frapującej syntezie światowego mitu. Książka jest i była fenomenem na skalę światową, niemniej jednak Campbellowi wytknięto też niemało różnego rodzaju błędów. Moje zdaniem? Pal licho błędy! – ogólne wrażenie jest bowiem przytłaczające, a tezy autora, co widać po współczesnych reinterpretacjach, jak najbardziej aktualne. Czytając „Bohatera…” niejednokrotnie przeżywałem duchowe „WOW” i prędko chwyciłem za ołówek byleby tylko zaznaczać co bardziej soczyste kawałki. Patrzcie chociażby na ten fragment, dotyczący drogi bohatera i tego, dokąd ona finalnie prowadzi:

Problem bohatera zdążającego na spotkanie z ojcem polega na otwarciu duszy poza granice przerażenia na tyle szeroko, by dojrzał on do zrozumienia, że porażające, szalone tragedie tego ogromnego i bezwzględnego wszechświata są całkowicie usprawiedliwione wobec majestatu Bytu. Bohater przekracza życie z jego osobliwą zaćmą, uniemożliwiającą dostrzeżenie tego, co najistotniejsze, i na chwile wznosi się tak wysoko, że może przelotnie ujrzeć źródło wszystkiego. Widzi twarz ojca, rozumie – i obaj są pogodzeni”

J. Campbell, Bohater o tysiącu twarzy, str. 124

Takie i tym podobne cytaty gęsto zaludniają karty dzieła amerykańskiego antropologa, a po przeczytaniu każdego z nich zamierałem na chwilę, starając się dojść do ładu z tym, co właśnie przeczytałem… po czym myślałem dalej i niemal organicznie czułem, jak w moim mózgu tworzą się kolejne połączenia między neuronami, oddalając mnie odrobinę od szarego widma choroby Alzheimera. Mógłbym na łamach tej recenzji wstawić jeszcze kilkadziesiąt inspirujących cytatów, ale po cóż mam odbierać kolejnym czytelnikom frajdę z odkopywania ich na własną rękę. Jedyne co mogę zrobić w tym momencie to poradzić – zaopatrzcie się w ołówek!

Mimo, iż było to moim pierwotnym zamiarem, to jednak nie przedstawię tutaj wszystkich cambpellowskich etapów podróży bohatera. Poniżej natomiast wstawiam diagram, który wydawał mi się najbardziej odpowiedni. Spróbujcie wpisać weń zarówno podróż Chrystusa ku zbawieniu, jak i tą Frodo Bagginsa, ku górze przeznaczenia. Powiem wam, Campbell jest jeszcze lepszy. Nie dość, że potrafi odnaleźć elementy tego „ogólnoludzkiego” monomitu w mnogiej ilości przekazów kulturowych, to jeszcze jest w stanie tworzyć swego rodzaju mapy myślowe, na których łączy ze sobą punkty styczne leżące nie tylko u podstaw wielkich religii świata, ale i małych snów całkowicie prywatnych osób.

Nie będę kłamał, że książka Campbella jest prosta w odbiorze i zrozumiała „od pierwszego przeczytania”. Bo nie jest. Co więcej bywa tak zagmatwana, że nie bardzo rozumiałem co autor miał na myśli (a może to tłumacz nie zrozumiał więc przetłumaczył „jak leci”?). Być może zapędził się on niejednokrotnie zbyt daleko w dywagacje natury filozoficznej? Być może nie zauważył, że czytelnik przestaje nadążać za jego szybkimi skojarzeniami. Nie wiem. Nie jest to istotne, bowiem dla odbiorcy najważniejsza jest szansa wyciśnięcia esencji z tej cytryny wiedzy. A jest to wiedza i słodka, i kwaśna, i gorzka, ale przede wszystkim krzepiąca, łącznie z finalnym wnioskiem (postawionym już niemal 70 lat temu), że w świecie pozbawionym mitów i wiary, ludzkość prędko pogrąży się w nihilizmie i depresji, że wprost proporcjonalnie do ubytku opowieści wzrasta poczucie osamotnienia we wszechświecie. Nie jest bowiem prawdą, że my jako ludzkość nie potrzebujemy już mitów aby oswajać rzeczywistość, co więcej potrzebujemy ich bardziej niż kiedykolwiek, bowiem, mimo iż podporządkowaliśmy sobie świat zewnętrzny, i nie trzeba go już obłaskawiać poprzez rytuały, wciąż pozostaje to miejsce w nas samych, które wymaga pielęgnacji i w którym warto przeżywać własną podróż bohatera.

To właśnie stanowiło niesamowite odkrycie Campbella, że posługując się znanym schematem, był wstanie stworzyć syntezę do której wciągnął zarówno ludzką rzeczywistość wyobrażoną (mity) jak i ludzką psychikę (bazując na koncepcjach Junga). „Bohater o tysiącu twarzy” to nie tylko podręcznik dla komparatystów, to również skarbnica dla wszelkiego rodzaju opowiadaczy, źródło wiedzy dla badaczy ludzkiej świadomości, oraz baza dla każdego człowieka, który chciałby zgłębiać tajemnice duchowości (Campbell, bowiem zgrabnie podstawia tutaj tropy rożnych religii). I nie rzucam tutaj ogólnikami, a bazując na własnym doświadczeniu, przyznaję, że autor zainteresował mnie chociażby schematami prowadzenia narracji, przeglądem struktur narracyjnych w kinematografii i literaturze (Christopher Vogler i „Podróż autora”) oraz buddyzmem i technikami medytacji. Tym samym nadaję książce Campbella zaszczytny tytuł strażnika mojej szafki nocnej, gdzie razem z „Traktatem o historii religii” Mircei Eliadego, będzie czuwał nad moim spokojnym snem (i wiem że zawsze tam będzie w przypadku gdybym obudził się z nagłym pragnieniem… wiedzy).

Informacje o librumlegens

librum.legens@gmail.com
Ten wpis został opublikowany w kategorii Historia, Kulturoznawstwo, Nauka, Religioznawstwo. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz